Zakończenie roku 2015/16
8 czerwca zakończyliśmy uroczyście kolejny, siódmy już rok działalności Pallotti-Hostel. Okolicznościowy grill pozwolił nam na chwilę wytchnienia od (przed)sesyjnych zmagań. Bardzo dziękujemy zaangażowanym w organizację tego wydarzenia.
Po raz pierwszy w naszym hostelu mogliśmy brać udział w kursie formacji chrześcijańskiej Collegium Pallottinum, w ramach którego zgłębiliśmy m.in. zagadnienia dot. wolności człowieka, dobra wspólnego czy modlitwy. Najaktywniejsi uczestnicy otrzymali pamiątkowe dyplomy.
J. Staszek, student SGH
Wigilia 2015
Dania z ryb, pierogi, wymyślne sałatki, silna reprezentacja ciast – pod nimi właśnie uginały się stoły naszej świetlicy. Wieczór upłynął pod znakiem prawdziwie świątecznej, to znaczy wyjątkowej, atmosfery życzliwości. Już na parę dni przed spotkaniem w akademiku widać było radosną krzątaninę – mieszkańcy przygotowywali swoje potrawy i ubierali choinkę. Zwieńczeniem wieczoru było śpiewanie kolęd, w duchu nieortodoksyjnego podejścia do melodii, a także pieśni świeckich. Nazajutrz mieszkańcy odnaleźli w swoich pokojach, wsunięte pod drzwi – kartki świąteczne od sąsiadów. A w kilka dni później złożyli się na samochód-zabawkę dla ośmioletniego chłopca (w parafii św. Wincentego zbierane są podarunki świąteczne dla dzieci).
K.P.
Inauguracja roku akademickiego 2015/16
W Pallotti-Hostel rozpoczął się kolejny już rok akademicki. Obchody zainaugurowała msza święta odprawiona przez ks. Wojciecha Sadłonia SAC, opiekuna duchownego akademika, w kaplicy domu prowincjalnego. Następnie nowi mieszkańcy zostali w hollywoodzkim stylu powitani przez ks. Piotra Niedzielę SAC, dyrektora Pallotti-Hostel oraz studentów mieszkających w akademiku od dłuższego czasu.
Furorę zrobił film nakręcony przez grupę mieszkańców pod przewodnictwem Alberta Andrzejewskiego, obecnego strażnika domu. Nowi współlokatorzy mogli nauczyć się dzięki niemu panujących w akademiku zasad współżycia społecznego oraz utrzymania porządku.
Obecnie w Pallotti-Hostel w 40 pokojach jedno- i dwuosobowych mieszka ok. 60 osób. Studiują oni na najlepszych warszawskich uczelniach – Uniwersytet Warszawski, Politechnika Warszawska, Szkoła Główna Handlowa, Akademia Pedagogiki Specjalnej, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego, Collegium Civitas i wiele innych. Oprócz nauki, nasi mieszkańcy angażują się również w działalność organizacji studenckich na swoich uczelniach oraz w inne formy aktywności społecznej i rozwoju, m.in. w działania Centrum Myśli Jana Pawła II.
Pallotti-Hostel tworzy bezpieczne, wolne od używek środowisko dla studentów. Mogą oni również korzystać z kaplicy z Najświętszym Sakramentem, wsparcia opiekuna duchowego czy formacji, która w tym roku przebiega dwuścieżkowo – jedna ze ścieżek dotyka tematów humanistycznych a druga teologicznych. Życie akademika ubogacają liczne wyjścia i spotkania organizowane przez mieszkańców, ostatnio np. na film „Zakazany Bóg”.
J. Staszek, student SGH
Dzień Kobiet w akademiku
Wszystko zaczęło się już na dwa tygodnie przed dniem kobiet. Zebraliśmy się męską grupą w konspiracji u niejakiego x Wojciecha. W czasie dyskusji nie ustalono żadnych konkretnych wniosków, jednakże po jej zakończeniu pojawił się pomysł udawania zwarcia instalacji elektrycznej (a właściwie wyłączenia prądu w budynku) i zebrania wszystkich naszych pięknych niewiast do jednym miejscu w celu złożenia wspólnych życzeń. W trakcie organizacji jeden z mieszkańców (niejaki Gall Anonim) napisał na tę okazję tekst utworu śpiewanego do melodii „Baśki” Wilków.
Ponadto w programie zostało przewidziane tradycyjne śpiewanie „Sto lat”, słodycze oraz tulipany.
fot. Dominik Bednarczyk
A było to tak…
Dnia 8. marca od samego rana staraliśmy się udawać, iż zapomnieliśmy o święcie, ignorowaliśmy akademikowe kobiety, zupełnie nie przejmując się dniem, jaki był. Prawda jednak była inna – oczekiwaliśmy tylko na godzinę 21.30. Właśnie na tę godzinę był zaplanowany start całego przedsięwzięcia.
Gdy już nastała ustalona godzina na wszystkich piętrach. Po dłuższej chwili została uruchomiona ręczną syrenę strażacką (wypożyczoną razem ze strojami strażackimi przez jednego z mieszkańców akademika z rodzinnej miejscowości z jednostki OSP). Przy dźwiękach syreny dwóch kolegów spoza akademika, przebranych w stroje strażackie rozpoczęło ewakuację wszystkich mieszkańców do jednej, ustalonej sali. Wszystko miało wyglądać jak najbardziej profesjonalnie, jednakże spostrzegawcze mieszkanki akademika zorientowały się, co się dzieje. Na szczęście – ku naszemu zaskoczeniu starały się zachować tak, jak chcieliśmy i nie próbowały niszczyć ustalonego przebiegu całego wydarzenia. Po zebraniu wszystkich lokatorów sali spotkań zaśpiewaliśmy, przy akompaniamencie gitary, napisany wcześniej utwór, a następnie złożyliśmy szczere życzenia, czym skradliśmy serca mieszkanek PH. Największą nagrodą, którą otrzymaliśmy w zamian było ich zaskoczenie przerodzone w radość oraz w… buziaki.
To nie był jednak koniec akcji związanych z akademikowym świętowaniem. Już dwa dni później, 10. marca, w dniu mężczyzny, zauważyliśmy przy naszych drzwiach do pokojów słodkie prezenty, a wieczorem piękne mieszkanki zaprosiły wszystkich na pokaz prezentacji multimedialnej z osobistymi życzeniami dla każdego mężczyzny.
Na podstawie tych wydarzeń można wysnuć dość ciekawy wniosek – akcja ze strażakami była bardzo udana, tak bardzo, że piękniejsza część akademika postanowiła się zrewanżować. Można jeszcze dodać, iż chyba każdy z PH na długo zapamięta te wydarzenia.
Kulisy przygotowań…
Planów pojawiało się sporo. Najpierw żmudne tworzenie tekstu o każdej kobiecie z PH przez naszego kolegę i wspólne próby. Potem załatwianie syreny i strojów strażackich z różnych miejsc. Ustalenia z kolegami ze stancji salezjańskiej. A dwie godziny przed rozpoczęciem akcji wylądowaliśmy w jednej z warszawskich jednostek PSP na zebraniu kilkunastu strażaków na czele z komendantem z prośbą użyczenia strojów. Komendant, po chwili zastanowienia, zapytał się drużyny „co robimy?”, na co jeden ze strażaków odpowiedział: „panie komendancie, pomóżmy im, i tak mamy już przechlapane”. W ten oto sposób po kilkunastu minutach mieliśmy w bagażniku dwa profesjonalne, używane (w celu urealistycznienia całego przedsięwzięcia) stroje strażackie. Pomysł taki podsunął nam strażak jednej z jednostek OSP w Warszawie. Rozmowa telefoniczna z nim była zabawna – na początku na pytanie czy mógłby nam wypożyczyć stroje strażackie odpowiedział, że nie, a na pytanie „dlaczego?” odpowiedział krótko: „bo nie”. Jednak po dłuższej dyskusji zmienił zdanie i poradził nam udać się do kolegów z „państwówki”. Na twarzach panów z „państwówki” było widać, że już nie jedno widzieli w życiu - powodowało to w nas automatyczny szacunek do nich. Tę wizytę wspominamy bardzo mile.
Co ważne – dziewczyny również poświęciły sporo czasu na to, by się nam odwdzięczyć (jednakże to już na inną historię).
Albert Kosiński
Ołtarz Bożego Ciała autorstwa Pallotti-Hostel
fot. Wojciech Sadłoń
Kajak z pasztetem w tle. Obrazki ze spływu
Kajak z pasztetem w tle. Obrazki ze spływu "Nasz prąd. Majówka z wiosłem i pasztetem" mieszkańców Pallotti-Hostelu, 1-4 maja 2014 r.
W niezapomnianej grupie byłych i obecnych mieszkańców Pallotti-Hostelu spędziliśmy pierwsze dni maja na Mazurach. Na samym początku sezonu kajakowego postanowiliśmy stawić czoła Czarnej Hańczy. Mimo niedogodności, mrozów (dosłownie!), wiatrów, powalonych drzew, łabędzi o morderczych zapędach, niecodziennej diety i żołnierskich warunków sanitarnych dzielnie parliśmy naprzód. Nie brakowało nam wrażeń, przeżyć, emocji ani interwencji Opatrzności. Oto kilka obrazków z naszego wyjazdu, pokazujących to, co w naszym spływie było charakterystyczne i najważniejsze.
Zamarznięte kapoki
Ania Węglarz: Nigdy nie jest ani za zimno, ani za mokro, aby nie mogło być bardziej, i nie ma limitu ubrań, które można na siebie założyć.
Aneta Kobylińska: Moda tu dość niezwykła: ile kto ma w zapasie, tyle zakłada na siebie skarpet, swetrów i kolorowych kalesonów.
Dawid Wójcik: Zapamiętałem mrozik. Nie mam pojęcia, jaka była temperatura, ale gdy rano zobaczyłem pokryte lodem kajaki, garnek, namioty i kapoki, stwierdziłem, że jesteśmy hardkorami.
Mróz w maju? Kto by mógł przypuszczać? A jednak… Wiatry targające namiotami i porywające kapelusze uczestników wyprawy, temperatura spadająca poniżej zera, zamarznięte kapoki i poranny lód w kajakach. Ciepło było nam głównie wtedy, gdy wiosłowaliśmy, dlatego za największe wyzwanie termiczne zgodnie uznajemy noce.
Spanie w namiotach nieprzystosowanych do syberyjskich temperatur pobudzało naszą kreatywność. Aby przetrwać, ubieraliśmy na siebie wszystko, co mieliśmy – bluzy, kurtki, czapki, szaliki, co kto miał. Tak "opakowani" wciskaliśmy się w śpiwory, owijaliśmy kocami termicznymi i kładliśmy jak najbliżej siebie – towarzysze snu stawali się bezcennym źródłem ciepła.
Swojego rodzaju nagrodą za nużące noce były nasze poranne spotkania – wzajemne oględziny tuż po przebudzeniu nieraz prowadziły do wspólnych, nieokiełznanych wybuchów śmiechu. A skoro o poranku mowa, to…
Pobudka, wstać, koniom wody dać!
Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery! Ruszać się, jest śnieg na dworze, wstawać już, bo wam przyłożę, wstawać, no już! Tą przyśpiewką nasz niezawodny stróż porannej punktualności, Arek Ciesielski, budził nas o świcie. Bez takiej zachęty ciężko byłoby wygramolić się z względnie ciepłych namiotów na chłód panujący na zewnątrz. Zwłaszcza że groźba śniegu na dworze wcale nie była nieprawdopodobna.
Pasztet i mielonka
Albert Kosiński: Smak pasztetu i konserwy był i jest niezapomniany.
Ania Węglarz: Nie ma nic pyszniejszego niż pasztet, konserwa i dżem, a pomidor doda szyku każdej potrawie.
Kanapki z pasztetem i z mielonką – to była nasza dieta. Może i nie cud, ale nie narzekaliśmy. Wymęczeni wiosłowaniem, łakomym okiem patrzyliśmy na konserwy – te same, na które na co dzień spoglądamy bez entuzjazmu. Dokonaliśmy również ważnego odkrycia kulinarnego – okraszenie kanapki pomidorem może z niej uczynić potrawę naprawdę wyrafinowaną. Razem smarowaliśmy, kroiliśmy, podawaliśmy, piekliśmy nad ogniem, gotowaliśmy na przenośnej kuchence gazowej, zaparzaliśmy, podnosiliśmy z ziemi, chuchaliśmy i udawaliśmy, że nic się nie stało.
Przedostatniego dnia spływu trafiła się nam uczta prawdziwie królewska, wręcz kuchenna rewolucja – kaszka kuskus z kawałkami kiełbasy i sosem, przygotowana pod dowództwem naszej naczelnej kucharki – Edyty Białach. Zaopatrzeni w dymiące miski (ciepłe jedzenie!), ruszyliśmy na brzeg jeziora, żeby podziwiać zachód słońca. Tym samym krajobraz uroczy, ale jednak sztampowy, zmieniliśmy w krajobraz intrygujący – nieczęsto można przecież spotkać grupę jedzących w milczeniu, patrzących w jedną stronę i wspólnie kładących słońce spać.
O czystość ciała
Ania Węglarz: Wcale nie trzeba się myć, aby być akceptowanym w grupie.
Walka o czystość ciała i zachowanie higienicznego minimum człowieczeństwa – to było kolejne wyzwanie. Każdy radził sobie, jak umiał – kąpiel w rzece, przy kranie wystającym ze ściany albo pod prysznicem (raz prawdziwym, a raz prysznic udającym), golenie w terenie, odświeżanie za pomocą nawilżonych chusteczek… Nie da się jednak ukryć, że nie wyglądaliśmy tak, jak na co dzień, kiedy szykujemy się do wyjścia na uczelnię albo do pracy. Wcale nam to jednak nie przeszkadzało, a poziom akceptacji dla towarzyszy – coraz bardziej poczochranych, zarośniętych, nie pierwszej świeżości – wzrastał każdego dnia.
Szum wody – śluzy
Albert Kosiński: Śluzy wywarły na mnie duże wrażenie.
Ania Węglarz: Na mnie duże wrażenie wywarły przeprawy przez śluzy. Podobał mi się też nasz performance przy śluzie w Mikaszówce – co jak co, ale potrafimy zachować się przed żądną wrażeń widownią.
Dawid Wójcik: Walka z dziką pianą, atakującą biednych studentów i księdza, oraz świadomość, że jak wrota puszczą, to będę naleśnikiem.
Być może niewykorzystaną szansą na porządną kąpiel była woda nacierająca na nas w kolejnych śluzach Kanału Augustowskiego. "Śluzowanie" było przeżyciem niebanalnym, zwłaszcza że większość z nas "śluzowała" po raz pierwszy. W śluzach, w których nie można wiosłować, a tylko czeka się na podniesienie poziomu wody, musieliśmy znaleźć inne ujście dla naszej energii niż machanie wiosłami. Najczęściej śpiewaliśmy – pieśni ludowe, religijne i – z okazji 3 maja – patriotyczne. Nie zabrakło też starych, sprawdzonych przebojów. Słowem, w chwilę potrafiliśmy zorganizować całe widowisko. Żądni wrażeń turyści, obserwujący nas z brzegu, byli zachwyceni – uwieczniono nas na niejednym zdjęciu.
Wojownicze łabędzie
Albert Kosiński: Nie wiedziałem, że łabędzie mogą być aż tak wojownicze.
Ania Węglarz: Łabędzie to – wbrew temu, co mogłoby się wydawać – agresywne drapieżniki.
Czy ktoś mógłby się spodziewać, że w tych szlachetnie wyglądających ptakach drzemią wojownicy? My się nie spodziewaliśmy, ale na własnej skórze doświadczyliśmy, że w łabędziach naprawdę drzemią wojownicy, i to nie byle jacy. Ptaki, które w maju mają okres lęgowy – dowiedzieliśmy się tego dopiero na miejscu – okazały się towarzyszami dość nieprzyjemnymi. Nastroszone, podpływały do naszych kajaków – raz z boku, raz z naprzeciwka – i holowały, aż odpłynęliśmy wystarczająco daleko od ich gniazd. Zdarzył się też atak poirytowanego łabędzia na jeden z naszych okrętów. Zaatakowanym – Anecie Kobylińskiej i Arkowi Ciesielskiemu – udało się szczęśliwie uciec spod skrzydeł nacierającego ptaka. To był prawdziwy wioślarski sprint.
Od czasu bliskich spotkań z łabędziami na Czarnej Hańczy inaczej patrzymy na znajome łabędzie z Jeziora Kamionkowskiego w parku Skaryszewskim.
Najdzielniejszy Wioślarz
Ks. Wojciech Sadłoń, kajakowy towarzysz Mateusza Góreckiego: Mateusz, moja kajakowa turbina.
Ania Węglarz: Na zawsze w moim sercu pozostanie obraz niestrudzonego Mateusza, który wykonał chyba najwięcej ruchów wiosłem z nas wszystkich. Jego oddanie, gotowość do pomocy i poświęceń, nieustający uśmiech – czy to błoto, czy woda – zasługuje na wspomnienie.
Mateusza Góreckiego zatem wspominamy i jednogłośnie przyznajemy mu tytuł Najdzielniejszego Wioślarza spływu.
Pod opieką Opatrzności i Matki Boskiej Kajakowej
Aneta Kobylińska: Jeszcze tylko modlitwa skrzydeł nam dodaje.
Edyta Białach: Na szczęście Matka Boska Kajakowa czuwała nad nami.
Albert Kosiński: Po raz kolejny doświadczyłem tego, że nie ma przypadków – płynęliśmy szlakiem Jana Pawła II i mieliśmy możliwość uczestniczenia w mszy świętej w kościele w Mikaszówce – tak jak papież.
Poza licznymi doświadczeniami wioślarsko-turystycznymi mieliśmy też niemało przeżyć duchowych. Codziennie uczestniczyliśmy w kameralnej mszy świętej, odprawianej przez naszego akademikowego opiekuna, ks. Wojciecha Sadłonia. Liturgia odbywała się w niecodziennych warunkach: w "budce" turystycznej, na werandzie domu w opuszczonej stanicy, pośrodku pola namiotowego. To były msze niezwykłe – trudno o lepszą wspólnotę, o większą bliskość. Siadaliśmy wszyscy, jeden przy drugim, dookoła niewielkich stołów, występujących w roli ołtarzy. Co ciekawsi korzystali z niepowtarzalnej okazji, by przez całą mszę patrzeć kapłanowi na ręce.
W trakcie naszych zmagań z przeróżnymi przeciwnościami losu doświadczyliśmy też interwencji Opatrzności. Jesteśmy przekonani, że to dzięki Niej odnaleźliśmy drogę drugiego dnia naszego spływu. Zgubiliśmy wtedy szlak – nie mogliśmy znaleźć odnogi Czarnej Hańczy, w którą mieliśmy wpłynąć. Kiedy rezygnacja zaczęła poważnie narastać, wiatr zepchnął dwa z naszych kajaków w trzciny, za którymi dojrzeliśmy… zaginioną odnogę rzeki.
Podobnej pomocy doświadczyliśmy, kiedy dwoje z nas – Edyta Białach i niżej podpisany – wybrało się drugiego dnia spływu na poszukiwanie sklepu. Kończyło się nam jedzenie. Droga wiodła przez las, wiła się i wiła, zapowiedziany kilometr dawnośmy już przeszli, a wsi ciągle nie było widać. Wpadliśmy wówczas na pomysł, że na pewno pomoże nam Matka Boska, i zaczęliśmy śpiewać majowe pieśni maryjne. Szliśmy [więc] ufnym krokiem, by po chwili dotrzeć do drogi prowadzącej do miejscowości Mikaszówka. Odkryliśmy przy tym przymocowaną do drzewa kapliczkę Matki Boskiej Częstochowskiej, a kawałek dalej – Matki Boskiej z Lourdes. Kiedy doszliśmy do wsi, zorientowaliśmy się, że maszerujemy papieskim szlakiem rowerowym, a z kamienia pamiątkowego, stojącego nieopodal kościoła, dowiedzieliśmy się, że Czarną Hańczą i Kanałem Augustowskim równo 60 lat przed nami płynął ks. Karol Wojtyła z grupą swoich studentów.
Nazajutrz wybraliśmy się do kościoła w Mikaszówce – tak jak późniejszy papież ze swoimi podopiecznymi. Niezwykłe doświadczenie lokalnego folkloru liturgicznego sprawiło, że tej mszy długo nie zapomnimy.
Duchowa atmosfera spływu nie przygotowała nas jednak na wszystko. Nikt z nas nie spodziewał się, że po wejściu do Mikaszówki ujrzy dom, na którego werandzie stoi… Jezus we własnej osobie. Do dziś nie udało się nam ustalić, jakie jest przeznaczenie budynku z kolorową figurą Jezusa w skali 1:1.
Patronką naszej wyprawy była Matka Boska z kapliczki w parku Skaryszewskim, nazywana potocznie – od kształtu kapliczki – Matką Boską Kajakową. Nie mogliśmy mieć patronki lepiej "dopasowanej tematycznie" do naszego wyjazdu. Po powrocie do akademika wybraliśmy się do kapliczki w parku Skaryszewskim na apel jasnogórski, żeby podziękować Matce Boskiej Kajakowej za opiekę.
Razem
"Razem" – to słowo, które najlepiej charakteryzuje nasz spływ. Słowo, w którym mieści się to, co w było w nim najważniejsze.
Ks. Wojciech Sadłoń: Najbardziej charakterystycznymi rysami tegorocznej majówki były temperatura oraz wspólnota. Nierozpieszczająca temperatura, momentami silny wiatr i ten lód w kajaku jakby niewiele znaczyły wobec naszej determinacji płynięcia naprzód, dobrej organizacji i radości przebywania ze sobą.
Ania Węglarz: Z każdym dniem noce stawały się coraz zimniejsze, a my byliśmy coraz brudniejsi, ale coraz sobie bliżsi, bardziej wolni i pouśmiechani. Odkryliśmy też, że nie ma takiej kłody, której nie dałoby się pokonać wspólnie.
Edyta Białach: Tym, co mnie najbardziej zaskoczyło, było nasze zgranie jako grupy. Nikt nie marudził, nawet jak nabrał trochę wody do kajaka albo zamarzał w namiocie prawie na śmierć. Każdy chętnie dzielił się tym, co miał, nawet jeśli było to bardzo niewiele, i ochoczo pomagał innym.
Ania Wiosna: Gdy rozwaliłam sobie kolano, nie zdążyłam nawet krzyknąć, a już biegli do mnie oni, niczym w "Słonecznym patrolu", już przy mnie klęczeli – David[niżej podpisany] i Pamela [Ania Węglarz], sprawdzali tętno, aplikowali maść, udzielali pierwszej pomocy.
Aneta Kobylińska: Wyprawa niezwykła – szkoła wytrwałości, przebywania z sobą, cierpliwości, w końcu szkoła radości, dzielenia się kromką chleba, ostatnią kanapką z pasztetem, wspólne dźwiganie nieba.
Było nam ze sobą dobrze!
Edyta Białach: Tak, jak zapowiadaliśmy – było hardkorowo, ale i towarzystwo było bezcenne. Czego nie zapomnę, to przeszywającego zimna w nocy, zamarzniętych kapoków i zamarzniętej wody w butelce, Jezusa na werandzie, zachodu słońca z kuskusem na brzegu, pobudki Arka i wielu innych… Dodam jeszcze, że to przypadkowe spłonięcie moich rękawiczek w ognisku ostatniej nocy było podobne do zakończenia Camino de Santiago, kiedy w Finisterre (czyli na krańcu świata) spala się w ognisku swoje buty po odbytej pielgrzymce do Santiago de Compostela.
Aneta Kobylińska: Był to dla mnie niezwykły czas – czas wyzwań, radości i satysfakcji z pokonywania kolejnych trudności i konsekwentnego płynięcia do przodu.
Mateusz Górecki: Ja nie zapomnę tego wyjazdu nigdy. Jesteście najlepsi pod słońcem, które nas na Mazurach otaczało.
Ania Wiosna: Gdy po całym dniu wiosłowania okazywało się, że trzeba przepłynąć jeszcze kawałek, i jeszcze kawałek, i jeszcze jeden, i normalnie rzuciłabym wiosłem w diabli, to wystarczyło spojrzeć na Góreckich lub Kosińskich, by od razu poprawił się humor i by zapomnieć o tym, że stopy odpadają z zimna. (…) Jeszcze nie raz mogę z wami zrobić powtórkę z bezdomności!
Ania Węglarz: Własnymi siłami i współpracą, życzliwością napotkanych ludzi i z Bożą pomocą udało nam się w jednym kawałku, bez odmrożeń, wrócić z bezdomności do rzeczywistości. Trzymajmy się kursu – czy to sami, czy we dwoje, czy w katamaranie. Czy przodem, czy tyłem. Pod prąd i z prądem, a nawet na leniwej tafli stojącej wody kanałów i jezior, gdy wiatr spycha nas ze szlaku. Było mi z wami bardzo dobrze.
Dawid Wójcik: Bardzo chciałbym też wszystkim podziękować za ten czas, bo naprawdę było niesamowicie. Niech żałują szczury lądowe, którym zabrakło odwagi! Zakończę cytatem za Shrekowym Osłem: "Ja chcę jeszcze raz!!!".
Albert Kosiński: Naszej wyprawie towarzyszyły spokój, wyrozumiałość i wzajemny szacunek – za to wam dziękuję.
Było nam ze sobą dobrze. I to bardzo! Wszystko wskazuje więc na to, że w tej grupie czeka nas jeszcze niejedna wspólna wyprawa. W tym składzie możemy przenosić góry i dotrzeć nawet na biegun południowy. Słuchajcie więc uważnie, bo któregoś dnia jeszcze o nas usłyszycie!
A na razie posłuchajcie naszego hymnu, który powstał tuż po powrocie. Słowa – Arek Ciesielski, muzyka – w rytm refrenu kubańskiej piosenki Guantanamera.
Fajna majówka! O, jaka fajna majówka!
Fajna majówka! O, jaka fajna majówka!
Fajni wioślarze! O, jacy fajni wioślarze!
Dzielnie wiosłują, choć nikt im tego nie każe!
Spławna jest rzeka! O, jaka spławna jest rzeka!
Wszelkie konary można omijać z daleka!
Miłe łabędzie! O, jakie miłe łabędzie!
Miłe łabędzie, nie atakują nas wszędzie.
Ciepłe namioty! O, jakie ciepłe namioty!
Ciepłe namioty, przymrozków nie czuć, no co ty!
Smacznie konserwy! O, jakie smaczne konserwy!
Smaczne konserwy, co je wcinamy bez przerwy!
Fajne stanice! O, jakie fajne stanice!
Wyposażone są w ciepluteńkie prysznice!
Fajna pogoda! O, jaka fajna pogoda!
Słoneczko grzało, to była super przygoda!
Gdy wróciliśmy, to na kebab poszliśmy!
I do Skaryszaka na apel wnet pobiegliśmy!
Tak się skończyła nasza majówka miła!
I oby pamięć o niej jak najdłużej żyła!